niedziela, 12 grudnia 2021

Jej wysokość bazylika

Bazylika w Rybniku
Mam pecha do katowickiej moderny. Albo ona ma pecha do mnie, sam nie wiem. Kolejny raz przekładam publikację drugiej części tekstu na jej temat bo siła wyższa nie pozwala mi go dokończyć. Robota, zdrowie, rodzina, człowiek zawalony obowiązkami nie wie gdzie się obrócić i tak to wygląda. Ale żeby nie było dziś pusto, w końcu u mnie niedziela to dzień bloga, będzie krótka notka o - moim skromnym zdaniem - jednym z najpiękniejszych neogotyckich kościołów w Polsce. A być może nie tylko w Polsce ale w ogóle. Kochani - oto rybnicka bazylika pod wezwaniem Świętego Antoniego Padewskiego.

I już na samym wstępie do początku muszę stwierdzić, że kiedyś to były czasy a dziś... dziś to nie ma czasów. Otóż najwyższą świątynię Górnego Śląska zbudowano w trzy lata - ekipa na plac budowy weszła jesienią roku 1903-go a także jesienią 1906-go świątynia była gotowa i w pełni wyposażona. Jak to było możliwe? No cóż, bez idiotycznych przetargów, tony papierów, politycznych decyzji i "nadbudowy biurokratycznej" ludzie po prostu pracowali nie tracąc czasu na głupoty. Trochę czasu zmarnotrawiono dopiero po zakończeniu budowy bo pozwolenie na publiczne użytkowanie zostało wydane dopiero 21 stycznia 1907-go roku, ale co to jest przy dzisiejszych terminach? Chwilka dosłownie można powiedzieć. Dlaczego my, na miłość Boga Jedynego, nie potrafimy czerpać z doświadczeń przodków? Cóż, odpowiedź w głowie mam ale ją zachowam dla siebie bo nie piszę o polityce. I nie używam słów powszechnie uważanych za obraźliwe i nie występujących w większości słowników a bez tego by się nie obyło. No i proszę, jednak mi się ulało. Zostawmy...

Wnętrze bazyliki w Rybniku
Dobrze, zatem trochę historii i faktów. Pozwolenie na budowę nowej świątyni uzyskał ksiądz Franciszek Brudniok a budową kierował ksiądz Tomasz Reginek (kiedyś o nim opowiem bo to bardzo ciekawa postać - dążył m.in. do tego by Śląsk był samodzielnym organizmem państwowym niezależnym tak od Niemiec jak i od Polski czy Czech). Projekt wykonał architekt z Opola Ludwig Schneider a materiału do budowy dostarczyła cegielnia z Wielopola. Strzelista, ogromna, dwuwieżowa świątynia stała się religijnym centrum Rybnika ale nie tylko. Dzięki niej miasto nabrało rozwojowego impetu. Od razu wybudowano drogę łączącą kościół z dworcem kolejowym, dziś jest to ulica Kościuszki wtenczas nosiła imię Cesarza Wilhelma. Niemal natychmiast puste działki przy drodze znalazły inwestorów, powstały mieszczańskie kamienice i budynki użyteczności publicznej m.in. Publiczne Gimnazjum (dziś liceum im. Powstańców Śląskich). Rybnik przestał być "prowincjonalną dziurą", zaczął się rozwijać handel i przemysł a miasto się rozrastało. Dość powiedzieć, że w przededniu drugiej wojny światowej miało już trzydzieści tysięcy mieszkańców i gdyby nie hekatomba zainicjowana przez pewnego austriackiego malarza być może prześcignęłoby Gliwice czy nawet Katowice. Niestety, historia zdecydowała inaczej, ale przerwa trwała krótko - po wojnie powstał Rybnicki Okręg Węglowy i znowu nastąpił wzrost, dziś zamieszkuje tutaj trochę ponad 130 tysięcy ludzi. A, byłbym zapomniał, w 1921 roku, w czerwcu, podczas III Powstania Śląskiego, na dworcu kolejowym nastąpiła eksplozja czterech wagonów zawierających łącznie 8 ton materiałów wybuchowych w skutek czego bazylika została poważnie uszkodzona: popękały mury, jedna z wież się przekrzywiła i groziła zawaleniem. Świątynia została na kilka lat zamknięta, na szczęście udało się ją odremontować i ocalić.

Bazylika w Rybniku
Patrząc na rybnicki kościół od razu w oczy rzucają się dwie strzeliste, wysokie na 95 metrów wieże. Trójnawowa, neogotycka świątynia jest, jak już wspomniałem, najwyższym ale też i największym obiektem sakralnym całego Górnego Śląska. I, o czym też napisałem, jednym z najpiękniejszych. Ołtarz główny wykonała firma Carla Buhla z Wrocławia, specjalizująca się w tego typu konstrukcjach. Warto (bardzo warto!) go zobaczyć, jest piękny. W ogóle całe wyposażenie jest cudowne i zadowoli gust najbardziej wybrednego konesera nie mówiąc już o zwyczajnych "zwiedzaczach" takich jak ja. Kościół pierwotnie posiadał osiem dzwonów. Trzy mniejsze po wybuchu pierwszej wojny światowej zostały zarekwirowane na potrzeby pruskiej armii, pozostałe - dzięki sprzeciwowi mieszkańców - udało się ocalić. W 2007 roku z okazji stulecia świątyni otrzymała ona ważący trzy i pół tony dzwon "Miłosierdzia Bożego" i dziś ma ich sześć. Warto się wsłuchać w ich bicie, mają przepiękny dźwięk. Koniecznie trzeba też posłuchać organów - podwójny instrument oddano do użytku w roku 1965-tym, składa się on z organów głównych i bocznych umieszczonych za ołtarzem. Mają naprawdę wspaniały dźwięk idealnie roznoszony przez doskonałą akustykę wnętrza kościoła. 

Kościół został poświęcony 29 sierpnia 1907 roku a uroczysta konsekracja nastąpiła znacznie później bo 29 września 1915 roku, już po wybuchu pierwszej wojny światowej, przez biskupa Adolfa Bertrama. Od tej pory służy wiernym, niestety nie ciągle - o pierwszej przerwie spowodowanej uszkodzeniem po wybuchu na dworcu już wspomniałem, po raz drugi świątynia była zamknięta po zdobyciu miasta przez sowieckich sołdatów, którzy urządzili sobie w niej warsztat naprawczy dla czołgów i innej ciężkiej broni. Dziś na szczęście złe czasy ma już za sobą, miejmy nadzieję (oby dobry Pan Bóg pozwolił), że nigdy już one nie wrócą. Przyjeżdżajcie do Rybnika, zobaczcie koniecznie tę perełkę architektury sakralnej. Ale nie tylko, to miasto ma do zaoferowania o wiele więcej o czym napiszę w bliższej lub dalszej przyszłości. 

A za tydzień może wreszcie uda mi się dokończyć obiecaną drugą część tekstu o katowickiej modernie, o szlaku katowickiej moderny. Zapraszam!

niedziela, 5 grudnia 2021

Pogrzebu mieć nie mogę...

Miałem dziś wrzucić drugą część tekstu o katowickiej modernie. Miałem ale zmieniłem plany. Przedwczoraj, w piątek trzeciego grudnia, minęła cicho jakoś siedemdziesiąta dziewiąta rocznica zamordowania przez Niemców bohaterskiego kapłana, niedawno beatyfikowanego księdza Jana Machy. Podjechałem zatem na starochorzowski cmentarz i odwiedziłem jego cichy zakątek, symboliczny grób. I powiem Wam, że jest to jedno z najważniejszych miejsc z mojego cyklu "W osiemdziesiąt miejsc dookoła aglomeracji"...

Jan Macha, jeszcze wtenczas nie ksiądz, urodził się osiemnastego stycznia 1914 roku w Chorzowie Starym. Data wymowna, pół roku później wybuchła pierwsza wojna światowa, potem śląskie powstania, zorganizowano plebiscyty i Chorzów wraz z wielką częścią Śląska po wielu wiekach znalazł się w granicach Polski. Gdybym był fatalistą to uznałbym, że moment urodzenia zdeterminował całe jego życie. Był pierwszym dzieckiem ślusarza zatrudnionego w Hucie Królewskiej, miał pięcioro rodzeństwa, jedna z jego sióstr zmarła w dzieciństwie, drugą siostrę zmarłą przy porodzie, dwie siostry i brata. Ukończył Państwowe Gimnazjum Klasyczne im. Odrowążów (dzisiejsze liceum nr. 1 im. Juliusza Słowackiego zwane potocznie "Słowakiem"). Grał w piłkę ręczną w klubie Azoty Chorzów zdobywając tytuł wicemistrza Polski w roku 1933. Tuż po maturze aplikował do Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie (tak, śląskie seminarium wówczas w królewskim mieście miało swoją siedzibę) ale z powodu braku miejsc nie został przyjęty. Podjął studia na wydziale prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, które przerwał przenosząc się na wydział teologiczny tejże Jagiellonki. Święcenia kapłańskie przyjął, znowu symboliczna data, 25 czerwca 1939 roku z rąk biskupa Stanisława Adamskiego w kościele katedralnym śww. Piotra i Pawła przy ulicy Mikołowskiej w Katowicach (miejsce też symboliczne, kawałek dalej został zgilotynowany przez Niemców). Jego życie zamknęło się klamrą na dwudziestoleciu międzywojennym, na czasie wolnej Polski i nadziei, jaką ta Polska w ludziach wzbudziła. Można powiedzieć wprost, że ksiądz Jan jest tej nadziei symbolem.

Ks. Jan Macha. Zdjęcie ze zbiorów parafii św. Marii Magdaleny w Chorzowie
Pracę kapłańską rozpoczął w swojej rodzinnej parafii pw. Świętej Marii Magdaleny w Chorzowie Starym, tam też odprawił prymicyjną mszę świętą. Tuż po wybuchu wojny, w październiku 1939 roku został wikarym w parafii św. Józefa w Rudzie Śląskiej. Od razu też podjął działalność konspiracyjną będąc współzałożycielem Polskiej Organizacji Zbrojnej, której zebrania bardzo często odbywały się na plebanii. Został też komendantem grupy złożonej ze studentów i harcerzy, której nadano kryptonim Konwalia. Ale nie walczył z bronią w ręku, nie strzelał do okupantów tylko organizował pomoc materialną i duchową dla ofiar, jego grupa wydawała też konspiracyjną gazetkę "Świt". Niestety w wyniku donosu 5 września 1941 roku został aresztowany na katowickim dworcu i osadzony w więzieniu w Mysłowicach, podczas przesłuchań był torturowany. Wobec współwięźniów pełnił posługę duszpasterską, spowiadał ich i dodawał otuchy. Do katowickiego więzienia przy ul. Mikołowskiej został przewieziony w czerwcu 1942 roku a 17 lipca tegoż roku stanął przed nieodległym sądem przy ul. Andrzeja gdzie po kilkugodzinnej rozprawie został skazany na śmierć przez ścięcie na gilotynie. W jego obronie interweniował u katowickiego prokuratora generalnego wikariusz generalny diecezji katowickiej ks. Franz Wosnitza a matka księdza Jana wraz z prawnikiem udała się do Berlina by o łaskę dla syna prosić samego Adolfa Hitlera - niestety wszystko to okazało się nieskuteczne. Został stracony po północy trzeciego grudnia 1942 roku zostawiając po sobie pożegnalny list do rodziców napisany tuż przed egzekucją, który jest chyba jednym z najbardziej wzruszających i głębokich tekstów jakie w swoim życiu czytałem:


"Kochani Rodzice i Rodzeństwo! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. To jest mój ostatni list. Za cztery godziny wyrok będzie wykonany. Kiedy więc ten list będziecie czytać mnie już nie będzie między żyjącymi. Zostańcie z Bogiem! Przebaczcie mi wszystko! Idę do Wszechmogącego Sędziego, który mnie teraz osądzi. Mam nadzieję, że mnie przyjmie. Moim życzeniem było pracować dla Niego, ale nie było mi to dane. Dziękuję za wszystko. Do widzenia tam w górze i Wszechmogącego. 
Pozdrówcie wszystkich moich kolegów i znajomych. Niechaj w modlitwach swoich pamiętają o mnie. Dziękuję za dotychczasowe modlitwy i proszę też nie zapominać o mnie w przyszłości. Pogrzebu mieć nie mogę, ale urządźcie mi na cmentarzu cichy zakątek żeby od czasu do czasu ktoś o mnie wspominał i zmówił za mnie Ojcze Nasz. Umieram z czystym sumieniem. Żyłem krótko lecz uważam, że cel swój osiągnąłem. Nie rozpaczajcie. Bez jednego drzewa las lasem zostanie. Bez jednej jaskółki wiosna też zawita a bez jednego człowieka świat się nie zawali.
Pozostało mi bardzo mało czasu. Może jeszcze jakie trzy godziny a więc do widzenia! Pozostańcie z Bogiem. Módlcie się za waszego Hanika".


I tymi słowami błogosławionego księdza Jana Machy kończę. Módlcie się za Hanika ale i jego proście o modlitwę za naszą Ojczyznę, za Polskę, za którą oddał swoje młode życie.

niedziela, 28 listopada 2021

Katowicka moderna cz.1

Dziś przeniesiemy się ze śląskiej wsi sprzed przemysłowej rewolucji jaka dokonała się w tym regionie wprost do centrum wielkiego miasta, pomiędzy wielkie gmaszyska i w sam środek ulicznego gwaru. Drodzy moi mili przed Wami wielka dama architektury - moderna!

Ale zanim o niej to najpierw mała dygresja historyczna. Po pierwszej wojnie światowej, Powstaniach Śląskich i plebiscycie Katowice przypadły Polsce i z miejsca, zgodnie z uchwałą sejmu z 15 lipca 1920 roku, zostały stolicą autonomicznego województwa śląskiego. Głównie dlatego, że nie było innego kandydata do tej roli - inne nadające się miasta, takie jak Bytom czy Gliwice, przypadły w udziale Niemcom. Taka stolica trochę z przypadku, ale skoro już jest to musiała przecież wyglądać godnie i światowo. Zwłaszcza, że tuż za miedzą było państwo, delikatnie pisząc, niezbyt nam przyjazne, któremu trzeba było zaświecić w oczy blichtrem i potęgą.

Katowice, ma się rozumieć, w roku dwudziestym nie były jakąś zapadłą dziurą a prężnym ośrodkiem przemysłowym i handlowym. Ale były też, jak na stolicę ważnego województwa, zbyt mało prestiżowe, nie miały światowego blichtru. Były też ciut przymałe, zbyt ciasne by móc się rozwijać dlatego już w roku 1924 włączono do miasta okoliczne gminy: Dąb, Załęże, Brynów, Bogucice i Ligotę. Kiedy już problem przestrzeni udało się rozwiązać do pracy przystąpili urbaniści i architekci, którzy postanowili przekształcić je w nowoczesną metropolię. I to się udało! Dość napisać, że to właśnie Katowice doczekały się przed wojną przydomka "Polskie Chicago". 

Ok, dość historii, wróćmy do katowickiej moderny. Najbardziej znanym jej przedstawicielem jest bezwątpienia Drapacz Chmur (na pierwszym zdjęciu). I bardzo słusznie bo jest to budynek modernistyczny na wskroś: nie tylko w znaczeniu stylu architektonicznego ale też całkiem wprost, w chwili swojego powstania był bardzo nowoczesny, postawiony z użyciem najnowszych zdobyczy techniki budowlanej. Decyzję o budowie podjęto w Śląskim Urzędzie Wojewódzkim w roku 1930, kopanie fundamentów rozpoczęto 14 maja tegoż samego roku a gmach do użytku oddano już cztery lata później, w roku 1934. Cóż, można tylko pozazdrościć tempa inwestycji i sklinać pod nosem na naszych współczesnych wykonawców. Dobra, dość tych psujących nerwy wtrętów. Budynek powstał w oparciu o ultranowoczesną wtenczas konstrukcję szkieletową - znaczy, że najpierw powstał stalowy szkielet dopiero później wypełniony klasycznymi materiałami budowlanymi. Wszystkie obliczenia wykonał profesor Stefan Bryła, ten sam, który zbudował pierwszy na świecie stalowy most spawany. Można powiedzieć, że to import z USA, wieżowce Manhattanu, Chicago i innych amerykańskich metropolii były budowane wedle tej właśnie technologii. M.in. stąd się wzięło zapewne określenie "Polskie Chicago". W budynku znalazły siedziby urzędy: Inspektorat Kontroli Skarbowej, Urząd Akcyz i Monopolów, Urząd Katastralny, Urząd Kontroli Skarbowej, Urząd Opłat Stemplowych i Urzędy Skarbowe Podatków i Opłat Skarbowych I, II i III. A w części mieszkalnej, w dużych i luksusowych lokalach, zamieszkali urzędnicy zatrudnieni w wymienionych urzędach. I dwie ciekawostki na koniec: na ostatnim piętrze Drapacza mieszkania dostali windziarz i palacz. Dlaczego tak? To proste - gdyby zawalili obowiązki to ten pierwszy musiałby zasuwać po schodach, a ten drugi odczułby zimno najsamprzód. Cwane, prawda? A sam budynek w momencie oddania do użytku był najwyższy w Polsce, przebił go w kilka miesięcy później słynny warszawski Prudential. Też obliczany przez profesora Bryłę.

Drugą budowlą na Szlaku Moderny, którą chciałem Wam pokazać dziś jest katowicka Archikatedra Chrystusa Króla. Kontrastowo można powiedzieć, bo o ile Drapacz Chmur wybudowano w tempie rekordowym to stawianie katedry wlokło się, wlokło i dowlec do końca nie umiało. Budynek w stylu klasycyzującym zaprojektowało dwóch architektów: Zygmunt Gawlik i Franciszek Mączyński, przewodniczącym Komitetu Budowy Katedry w Katowicach został ksiądz Emil Szramek a swoim patronatem budowę objęły, obok władz kościelnych, władze autonomicznego województwa śląskiego, które wyasygnowały na ten cel okrągłą sumę pięciuset tysięcy złotych (pieniądze te przeznaczone zostały na zakup gruntu). Kamień węgielny wmurowano 4 września 1932 roku, w uroczystości uczestniczył sam arcybiskup  Adam Stefan Sapieha nazwany później Księciem Niezłomnym dzięki postawie jaką zaprezentował wobec niemieckiej okupacji. Tej samej, która przerwała budowę katedry we wrześniu 1939-go roku. A potem władzę w Polsce przejęli, dzięki sowieckim czołgom, komuniści, dla których Kościół Katolicki był wrogiem publicznym numer jeden i na kontynuację budowy nie zezwolili. Mimo tego, że Bolesław Bierut by się przypodobać narodowi osobiście niósł baldachim nad prymasem Hlondem podczas procesji Bożego Ciała w Warszawie. Zgodę wydano dopiero w roku 1947 i to pod warunkiem wprowadzenia do projektu poważnych zmian, takich jak obniżenie kopuły o niemal czterdzieści metrów by ta nie dominowała nad pejzażem miasta. Początkowo ksiądz Rudolf Adamczyk, nowy przewodniczący Komitetu Budowy Katedry, to żądanie odrzucił ale ostatecznie, w roku 1954 zostało ono przyjęte głównie dzięki zastępującemu katowickich biskupów księdzu Janowi Piskorzowi należącemu do tzw. księży patriotów. Budowę zakończono w roku 1955 (choć prace wykończeniowe trwały jeszcze do połowy lat sześćdziesiątych) a konsekracji, w zastępstwie biskupa katowickiego, ordynariusz częstochowski biskup Zdzisław Goliński. 

Na dziś to tyle, za tydzień druga (i, być może, wcale nie ostatnia) część opowieści o katowickiej modernie. To tak naprawdę temat rzeka, można by o niej napisać grubą księgę drobnym maczkiem a i tak znalazłoby się coś, co można by do niej dodać. Zapraszam do czytania a, przede wszystkim, do ruszenia Katowickim Szlakiem Moderny i zobaczenia tych wspaniałości na własne oczy.

sobota, 20 listopada 2021

W osiemdziesiąt miejsc dookoła aglomeracji - początek

Górnośląski Park Etnograficzny
Wspomniałem o tym na facebooku, twitterze i instagramie - moim marzeniem jest wybrać się w podróż koleją dookoła Polski. Nie głównymi szlakami ale tymi lokalnymi, które jeszcze się ostały, od miasteczka do miasteczka, ode wsi dode wsi. Pobyć w każdym z tych miejsc przez jakiś czas, pogadać z ludźmi, zwiedzić dokładnie i napisać reportaż z tej podróży...

Chwilowo (mam nadzieję) to marzenie musi poczekać, roboty rzucić nie mogę a trzy tygodnie urlopu to stanowczo za mało by je zrealizować. Ale nie poddaję się, zrealizuję je na pewno, tymczasem zaś postanowiłem objechać moją rodzimą Aglomerację Górnośląską (wiem, że  to konurbacja, ale wolę słowo aglomeracja) wybierając subiektywnie osiemdziesiąt miejsc moim zdaniem najważniejszych. Tych, które opowiadają jej historię, oddają klimat przemysłowego regionu, charaktery mieszkańców i mają to coś, czego nigdzie indziej w Polsce czy na świecie odnaleźć nie można. Pisząc w skrócie szukam genius loci, ducha tego miejsca by z nim pogadać a przede wszystkim posłuchać jego opowieści.

Długo się zastanawiałem co wybrać, od czego zacząć. Nie miałem kompletnie pomysłu aż wreszcie wpadło mi do głowy - no jak to od czego? Od Początku! Pokaż chłopie jak tutaj żyli ludzie zanim wielki przemysł całkowicie zmienił ich świat. To był pomysł świetny (ocierający się, że tak nieskromnie powiem, o geniusz) zatem wsiadłem w tramwaj i pojechałem do Chorzowa, do Górnośląskiego Parku Etnograficznego czyli popularnego Skansenu. Bilet wstępu to tylko dwanaście złotych polskich a w zamian... brama, po przekroczeniu której człowiek trafia do całkiem innego świata. Tu nie ma ruchliwych ulic, galerii handlowych, modnych knajpek i całego tego gwaru wielkiego miasta otaczającego nas na codzień. Są za to drewniane chałupy otoczone, czasem krzywymi, płotami, są zwierzęta, jest kościół (działający, odbywają się w nim msze święte), jest protestancki zbór (też działa) i jest karczma. A  w karczmie jadło takie, że gacie zrywa, powiedzieć bombowe to nic nie powiedzieć - po prostu jak u Babci. Powiem Wam, że brakuje mi tutaj tylko jednego - możliwości wynajęcia którejś z chałup, zamieszkania w niej i zostania na dłużej. Takie wczasy z podróżą w czasie to by było naprawdę coś, ale rozumiem, że się nie da. Szkoda bardzo wielka. Chociaż może dałoby się postawić jedną czy dwie repliki dawnych chałup i zrobić w nich maleńkie pensjonaty? Rzecz do przemyślenia dla dyrekcji muzeum, ja ze swojej strony deklaruję, że byłbym jednym z pierwszych klientów/gości. 

Włóczyłem się po skansenie dobrych parę godzin, wstąpiłem do kościoła, zjadłem rewelacyjny bigos w karczmie i czuję potężny niedosyt. I mimo, że pogoda była (delikatnie mówiąc) dość kiepska to byłem przez ten czas człowiekiem szczęśliwym, oderwanym od codziennej krzątaniny i gonitwy za życiowymi potrzebami. Uwielbiam to miejsce i polecam każdemu kto nie bardzo ma ochotę siedzieć na tyłku gnuśniejąc na wczasach typu all inclusive a woli spędzać czas bardziej produktywnie. Tutaj naprawdę można odpocząć, naładować akumulatory a przy okazji połknąć solidną dawkę wiedzy o tym jak żyli nasi przodkowie zanim zaczęli pracować w kopalniach, hutach czy innych fabrykach. I, chociaż na chwilę, do tych czasów wrócić. A może nawet spotkać swojego dziadka krzątającego się po kuźni czy po młynie? Kto wie, odrobina wyobraźni to najlepszy motor do przygody...

A wracając do mojego zaplanowanego cyklu - miejsc będzie osiemdziesiąt i będę je wybierał właśnie według tego kryterium - historia i klimat. Jakie będzie kolejne jeszcze nie wiem, mam kilka typów ale może Wy coś podpowiecie? Do przeczytania zatem za tydzień!

niedziela, 14 listopada 2021

Moje małe, lokalne Mazury

Zespół Przyrodniczo - Krajobrazowy Żabie Doły

W uszach brzmi cisza zakłócana jedynie pluskiem fal i szumem wiatru w resztkach żółtych liści. Słoneczko przygrzewa przebijając się przez delikatny płaszcz chmur i listopadowy ziąb z czego skwapliwie korzystają łabędzie wypatrując ludzi podrzucających im wałówkę. Gdzieniegdzie wędkarze wypatrują zdobyczy a ja sobie siedzę chłonąc tę atmosferę, starając się zgromadzić jej zapas na długie, zimowe dni.

Zespół Przyrodniczo - Krajobrazowy Żabie Doły na styku trzech miast: Bytomia, Chorzowa i Piekar Śląskich to jakby okno do innego świata. Swoisty wehikuł przenoszący człowieka z samego centrum aglomeracji, spośród betonowych bloków, asfaltowych ulic, hałaśliwych centrów handlowych i surowego krajobrazu przemysłowego wprost w samo serce natury, dzikiej przyrody. W moim przypadku to tylko kilka minut spacerkiem by pełną piersią odetchnąć i oderwać się od cywilizacji, od gonitwy i pośpiechu, które są ściśle związane z życiem w wielkim mieście. Lubię to miejsce nazywać "moimi miniaturowymi Mazurami" choć zdaję sobie oczywiście sprawę, że to bardzo na wyrost i że nie oddaje prawdziwego charakteru Żabich Dołów. Ale nie ma to dla mnie większego znaczenia, mówiąc tak uciekam jeszcze dalej, odrywam się bardziej, zostawiam za sobą tydzień wypełniony robotą, przechodzę przez "magiczny portal" i załatwiam sobie kilkugodzinny urlop. I wiecie co? To naprawdę działa! Czuję się jak dziecko, dla którego trawnik za oknem staje się prerią a każdy pagórek robi za niezdobyty szczyt. Wystarczy tylko odrobina wyobraźni i można zacząć podróż. 

Zespół Przyrodniczo - Krajobrazowy Żabie Doły
Żabie Doły to fenomen na przyrodniczej mapie Górnego Śląska. Jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku był to teren praktycznie całkowicie zdewastowany przez działalność przemysłową człowieka. Te piękne stawy to nic innego jak zalane wyrobiska po eksploatacji rud cynkowo - ołowiowych, ścieżki i groble to dawne nasypy kolejowe, którymi wywożono urobek. Wystarczyło jednak by ludzie się wynieśli i zostawili przyrodzie pole do działania a księżycowy krajobraz zniknął a pojawiło się, tak po prostu i zwyczajnie, piękno. Wróciły zwierzęta - przy odrobinie szczęścia można spotkać lisa, dzika, sarnę. Przy większym szczęściu piżmaka albo zaskrońca. Jest też całe mnóstwo ptaków, od powszechnych kaczek łabędzi i łysek po perkozy, pliszki, słowiki czy sowy. Jest to prawdziwa ptasia ostoja, ornitolodzy naliczyli 129 gatunków z czego 76 to ptaki gniazdujące, często gatunki bardzo rzadkie na Śląsku. Dla nich na stawach wybudowano wyspy by mogły wysiadywać jaja i opiekować się młodymi nie będąc zagrożonymi przez drapieżniki, zwłaszcza przez zdziczałe, miejskie koty, dla których młode w gnieździe to łatwy i smaczny łup.

W końcu wrócili tutaj też ludzie ale już nie po to by bezlitośnie eksploatować przyrodę tylko by napawać się jej pięknem, by odetchnąć powietrzem wolnym od wyziewów wielkiego miasta, by cieszyć się słońcem, wodą i świętym spokojem. Zdarzają się oczywiście idioci wyrzucający swoje śmieci do wody czy w krzaki, tłukący butelki po piwie i wrzeszczący na całe gardło podczas pijackiej imprezy ale to, na szczęście, margines, pojedyncze przypadki. Większość odwiedzających wie, że są tutaj gośćmi a gospodarzem jest natura. I zachowuje się jak na gości przystało.

Zespół Przyrodniczo - Krajobrazowy Żabie Doły
Cóż mogę napisać na koniec? Chyba tylko zaprosić wszystkich do odwiedzenia tego skrawka dziczy w centrum aglomeracji, naprawdę warto. Gwarantuję, że poczujecie się lepiej, że odetchniecie i naładujecie akumulatory przed kolejnym tygodniem ciężkiej pracy. Sprawdźcie tylko wcześniej prognozę pogody bo przed deszczem i silnym wiatrem nie ma tutaj właściwie żadnego schronienia. Ale to też sprawia, że jest tutaj tak wyjątkowo bo nic, albo prawie nic, nie zakłóca dzikości i naturalności tego miejsca. 

A za tydzień... nie wiem. Tym razem nie zapowiem bo pomysłów mam sporo i jeszcze nie potrafię powiedzieć, który z nich wybiorę. Po prostu zaglądajcie jeżeli Wam się podoba mój sposób pisania i miejsca, które staram się polecić. Bo bardzo mi zależy, by zachęcić Was do podróżowania po Polsce i poznawania piękna i wspaniałości leżących tuż za miedzą, bardzo blisko, których często nie zauważamy. Bo są przecież tak oczywiste, że aż nieciekawe. A to, zwyczajnie, nieprawda.

środa, 10 listopada 2021

Niepodległa

Polska, nasza Ojczyzna, jest jak to zdjęcie po lewej - odrapana, potłuczona, poobijana. Wciąż nie mogąca się doczekać solidnego remontu. Ale nasza. Innej nie mamy i mieć nie będziemy. 

Nie, to nie będzie tekst polityczny. Nie będę oceniał tego jak kolejne rządy o ten nasz nieszczęśliwy kraj dbały - nie to miejsce i, przede wszystkim, nie ten czas. Ale mogę ocenić siebie, to co sam zrobiłem i uderzyć się w pierś. Bo było tej roboty mało, bardzo mało i bardzo za mało. Sporo słów wypowiadanych z patosem, ogrom krytyki wobec polityków czy urzędników, udział w tej czy innej demonstracji i właściwie nic więcej. Goniłem za pieniądzem, za polepszeniem swojego bytu uznając, że przecież nic nam nie zagraża - jesteśmy w NATO, w Unii Europejskiej, mamy potężnych sojuszników na całym świecie więc czym mam się przejmować? 

Okazuje się, że wszystkim. A zwłaszcza tym, co blisko. Mój przyjaciel, człowiek z sercem na dłoni, powiedział mi kilka dni temu - prowokując do napisania tego tekstu - że jest mu wszystko jedno kto nami rządzi, czy Polska jest niepodległa czy też znajduje się w obcej władzy, byle on i jego rodzina mogli godnie i dostatnio żyć. Niech rządzi Niemiec, Rosjanin czy ktokolwiek inny, to jest dla niego sprawa drugorzędna. Strasznie mnie to uderzyło w łeb ale muszę powiedzieć, że go rozumiem. Facet jest dziesięć lat starszy ode mnie, w latach dziewięćdziesiątych by przeżyć i dać jeść dzieciom łapał się wszystkiego, w tym zajęć nieco kolidujących z legalnością. Urabiał się po łokcie i płakał, widziałem to na własne oczy, nie mogąc mimo tego kupić dzieciakom wymarzonych zabawek. W końcu wyjechał na wyspy i płakał już z zupełnie innego powodu - mógł żonę i dzieci widzieć kilka razy w roku. Tak wyglądało, czy też wygląda, życie wielu z nas. I to życie przeorało nam mózgownice.

Muszę tutaj z całą mocą zaznaczyć, powtórzyć i podkreślić: mój przyjaciel to człowiek z sercem na dłoni, dobry i życzliwy wszystkim. Niestety został złamany, poczuł się jak niekochane i zaniedbane dziecko, które łaknie rodziny i przylgnie do każdej byle tylko zapewniła mu podstawy egzystencji i odrobinę ciepła.

Napatrzyliśmy się na zachodni dobrobyt i chcieliśmy tego samego. To był nasz priorytet. Wydawało nam się, że kiedy tylko "wstąpimy do Europy" to pragnienie się ziści, że z dnia na dzień będziemy żyć na takim samym poziomie jak Niemcy, Francuzi czy Szwedzi. Naiwne to były marzenia, całkowicie nierealne. Dobrobyt nie bierze się z udziału w tej czy innej organizacji międzynarodowej, on wykuwa się dzięki ciężkiej pracy tysięcy i milionów zwykłych ludzi. Tyle, że ta praca musi być godnie wynagradzana a zarobki nie mogą być zdzierczo opodatkowane i oskładkowane tak, by wykonujący ją ludzie mogli oszczędzać, gromadzić kapitał i w końcu sami dawać pracę innym. Niestety z tym był problem. Biedne państwo potrzebowało (nadal potrzebuje) pieniędzy zatem zabiera je ludziom. A ci nie widząc efektu swojej harówki zniechęcają się i szukają "państwa adopcyjnego". Są jak to dziecko marzące o rodzinie zastępczej. 

Cały kłopot w tym, że rodzina zastępcza mimo nazwy nigdy do końca nie zastąpi rodziny prawdziwej. Obca władza nigdy nie będzie lepsza od, nawet najgorszej, władzy własnej. Tylko rządząc się samemu, mając własne, niepodległe państwo będziemy mogli chronić siebie i swoich bliskich, zabezpieczać własne interesy i mieć większy bądź mniejszy wpływ na to, jak jest ono - to państwo - urządzone, jakie obowiązują w nim prawa czy, nawet, obyczaje. I najważniejsze - tylko mając własny rząd będziemy mogli go, w ostateczności, pogonić. 

Miało być bez polityki a tu proszę, ulało mi się przy święcie. Ale nie wykasuję tych słów bo one są ważne zwłaszcza dzisiaj, kiedy świętujemy rocznicę odzyskania niepodległości po stu dwudziestu trzech latach obcych rządów. Przypomnijmy sobie lekcje historii, poczytajmy pamiętniki z tamtych lat i odpowiedzmy na jedno pytanie: czy naszym przodkom żyło się wtenczas dobrze? Czy ich interesy były chronione, rodziny bezpieczne a oni sami pławili się niczym pączki w maśle? Z tym Was zostawiam życząc by wszystkie marzenia o niepodległej Polsce, które mieli w głowach nasi rodacy żyjący w Ojczyźnie bez państwa się spełniły, byśmy to my im je spełnili. I wreszcie ten nasz wspólny dom wyremontowali.

sobota, 6 listopada 2021

U Matki Bolesnej

Cmentarz Mater Dolorosa
Tak, wiem, wycieczka na cmentarz to nie jest to o czym ludzie marzą. Ale ten akurat jest jednym z ważniejszych miejsc na mapie Bytomia, tu spoczywają ludzie budujący w pewnym momencie świetność tego miasta i tutaj, chyba wyłącznie, wciąż trwa klimat belle epoque...

Nekropolia Matki Bolesnej - Mater Dolorosa - to chyba najbardziej znany z bytomskich cmentarzy. A na pewno najważniejszy. Ziemię pod jego założenie poświęcono w roku 1866 a dwa lata później dokonano tutaj pierwszych pochówków. Dwie dekady później powstał drugi cmentarz, kawałek dalej, Mater Dolorosa II. Ich budowa była konieczna gdyż na starym, pochodzącym jeszcze z XVII wieku cmentarzu należącym do parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny (gotycki kościół na bytomskim rynku) ulokowanym poza miejskimi murami (na Piekarskim Przedmieściu) zaczęło po prostu brakować miejsca. Poza tym szybki rozwój miasta wymusił jego likwidację, jako że zaczął przeszkadzać właścicielom i mieszkańcom nowych kamienic sąsiadujących bezpośrednio z nekropolią. W miejscu starego cmentarza stoi dziś kościół parafii Świętej Trójcy, do której należą obydwa cmentarze Mater Dolorosa. 

Co zaś do historii i "pięknej epoki", bo one są w tym wpisie najważniejsze - to tutaj, przy ulicy Piekarskiej, snem wiecznym śpią najważniejsi dla Bytomia ludzie: pierwszy polski prezydent miasta Piotr Miętkiewicz (włada w latach 1945 - 48),działacz społeczny i katolicki ksiądz Józef Szafranek, Ernst Oderski wypiekający pierwsze w mieście słodycze dla cukrzyków czy Paul Jackisch, znany bytomski architekt... i wielu innych zasłużonych obywateli miasta, tak Polaków jak i Niemców. Bo Bytom był, o czym się często zapomina, miastem wielu kultur i wielu narodowości, żyli tutaj obok siebie i razem ze sobą Polacy, Niemcy i Żydzi, którzy swój kirkut mają zaraz na przeciwko, po drugiej stronie ulicy Piekarskiej. Żyli, co ważne, w zgodzie i razem budowali świetność miasta. Dopiero śmieszny facet z idiotycznym wąsikiem zniszczył to, co było siłą tej ziemi, ale to już całkiem inna, tragiczna opowieść.

Cmentarz Mater Dolorosa
W centralnym punkcie cmentarza ulokowano neogotycką kaplicę (w tle na zdjęciu po prawej) pod wezwaniem, co oczywiste, Matki Bolesnej wybudowaną w latach 1881 - 82 według projektu Hugo Herra a dom grabarza zaprojektował wspomniany wcześniej Paul Jackisch. Po przeciwległej do głównego wejścia stronie znajduje się zespół kaplic grobowych i grobowców znanych bytomskich rodów nadając nekropolii dość unikalny, jak na górnośląską aglomerację, charakter. Należą do nich m. in. kaplica Goetzlerów z 1900 roku, grobowiec rodziny Urbańczyków czy Baraniuków. I znowu widzimy to co było charakterystyczne dla Bytomia tamtych czasów - napisy po Polsku i po Niemiecku sąsiadują ze sobą. 

Niestety do czasów współczesnych w całości zachowała się tylko starsza część cmentarza czyli Mater Dolorosa I. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku na oddalonej nieco od niej części młodszej najpierw zaprzestano pochówków a parę lat później większą jej część zlikwidowano pozostawiając jedynie nieliczne groby w sąsiedztwie ulicy Piekarskiej. Na szczęście główną część udało się uratować wpisując ją w roku 1987 do rejestru zabytków. Jeżeli nie macie możliwości w tej chwili wpaść do Bytomia i zwiedzić cmentarza w tzw. "realu" to TUTAJ możecie się wybrać na wirtualną wycieczkę po nim. Warto. Choć to, oczywiście, nie to samo co obcowanie z historią na żywo.

Cmentarz Mater Dolorosa


I to by było na tyle jeżeli chodzi  o mój krótki szkic na temat najważniejszego i najbardziej znanego bytomskiego cmentarza. Wybaczcie proszę chaotyczność i sztywność, nie mam wprawy w pisaniu tego typu tekstów. Ale, mam nadzieję, z biegiem czasu będzie coraz lepiej i kolejne wpisy nabiorą szlifu. 
A za tydzień zabiorę Was w miejsce całkiem odmienne - na moje małe, lokalne "Mazury"...