czwartek, 14 października 2021

Trochę rozrzewnionych wspomnień...

Kopalnia "Wujek"

Urodziłem się w latach siedemdziesiątych za wczesnego Gierka. Ja wiem, że tacy starzy ludzie, którym w żyłach nie burzy się krew tylko lasuje wapno, nie powinni umieć w internety, nie powinni pisać bloga a raczej staroświecki memuar albo diariusz w oprawnym w skórę notatniku. No cóż, jestem nietypowy, w cyfrowym świecie czuję się dobrze do tego stopnia, że już dawno niemal nie używam tradycyjnych mediów (z wyjątkiem, od czasu do czasu, radia). Urodziłem się zatem dawno i miałem wspaniałe dzieciństwo w czasach siermiężnej komuny. Nie bogate, nie opływające miodem i mlekiem ale szczęśliwe i beztroskie. Największą traumą moich młodych lat był brak teleranka pewnej pamiętnej, grudniowej niedzieli. 

Mieszkałem wtenczas, do dzisiaj zresztą mieszkam, na Śląsku, pośród hut i kopalń. Kiedy, po wspomnianej niedzieli, Tato pewnego dnia nie wrócił z pracy o zwykłej porze Mama tłumaczyła mi, że musiał zostać dłużej bo wystąpiła jakaś awaria. Była przy tym dziwnie zdenerwowana ale wtedy niczego nie podejrzewałem, zdarzało mu się to od czasu do czasu, pracował w hucie jako elektryk i awarie wchodziły w zakres jego obowiązków. Dziś wiem, że brał udział w strajku, a że było to już po pacyfikacji kopalni "Wujek" (na zdjęciu) to mamine zdenerwowanie już mnie nie dziwi. Wszystko skończyło się na szczęście dobrze, dwa (a może trzy?) dni później Tata wrócił do domu a ja okres smuty jaką była bez wątpienia wojna polsko - jaruzelska przetrwałem bez jakichś większych wstrząsów. Chodziłem do szkoły podstawowej "ucząc się pilnie przez całe ranki z komunistycznej, pierwszej czytanki" a potem do średniej, gdzie zastał mnie upadek komuny (na cztery łapy). 

A potem trzeba było wziąć życie za bary i pójść do roboty. Łatwo nie było. W ramach "uzdrawiania gospodarki" większość starych przedsiębiorstw padła a nowe jeszcze nie powstały. Parałem się różnych robót: sprzątałem śmietniki, myłem klatki schodowe, rozdawałem ulotki, projektowałem reklamy i je wieszałem, handlowałem na targowisku kosmetykami, sprzedawałem znicze pod cmentarzem... Nie wstydzę się żadnej z nich (dziś, wtedy niektóre powodowały... hmm... dyskomfort i strach, że kumple zobaczą), wszystkie były uczciwe a ja mogłem być, o tyle o ile, niezależny i samowystarczalny. Choć było biednie i trochę zazdrość mną szarpała kiedy patrzyłem na dobrze ustawionych znajomków. Pamiętam nawet, że miałem lekkie pretensje do moich świętej pamięci Rodziców o to, że nie byli partyjnymi karierowiczami, że nie ustawili się na "pool position" na starcie do nowej, kapitalistycznej rzeczywistości. Szybko mi na szczęście przeszło a dziś jestem z nich cholernie dumny - byli najwspanialszymi ludźmi jakich znałem, najuczciwszymi pod słońcem, o gigantycznych sercach i równie gigantycznej mądrości. Bardzo mi ich dzisiaj brakuje, straszliwie za nimi tęsknię i czuję wielką pustkę nie mogąc się ich poradzić, wygadać przed nimi czy zwyczajnie posiedzieć i pomilczeć wspólnie. 

Potem było różnie. Zaoczne studia, lepsza robota, wyższe zarobki i nagle markowe ciuchy, imprezy w dobrych knajpach, urlop w modnym miejscu stały się sensem życia. Stałem się korposzczurem coraz bardziej pustym w środku, coraz mniej ludzkim, starającym się upodobnić do tych wszystkich "ludzi sukcesu" patrzących na świat z góry pogardliwym wzrokiem przejedzonego smoka, który zaraz puści pawia od nadmiaru ale natura każe mu żreć dalej. I żarłem dalej aż w końcu organizm nie wytrzymał i się porzygałem. Psychicznie. Napisałem o tym parę słów w pierwszym wpisie ("Piwo ze szczenięcych lat"), nie będę się zatem powtarzał. W każdym razie życie przestało mi smakować jak człowiekowi, który zatruł się swoimi ulubionymi śledziami po japońsku i przez długi czas nie mógł na nie patrzeć o cieszeniu się ich smakiem nie wspominając. To był paskudny czas i tylko dzięki temu, że bałem się sprawić zawód Rodzicom udało mi się go przetrwać. 

Nie piszę tych słów by się żalić czy wzbudzić czyjeś współczucie, mam to już za sobą i znowu cieszę się jak dziecko każdą chwilą. Trzasnąłem papierami w korporacji, robię to co lubię i mimo mniejszych pieniędzy czuję wreszcie, że żyję. Chłonę wschody słońca, wcinam na śniadanie bułkę z kefirem, włóczę się po bezdrożach i mam w głębokim poważaniu projekty, plany, deadline'y, dress code'y i te wszystkie wynalazki służące tylko temu, by przerobić człowieka na niewolnika, który ze swojego niewolnictwa czyni atut i clue swojego życiowego programu. No i rzecz najważniejsza - wtedy miałem znajomych, z którymi wypadało się pokazywać w dobrych knajpach na imprezach a dziś mam przyjaciół, z którymi CHCĘ chodzić gdziekolwiek. A oni CHCĄ chodzić w to samo gdziekolwiek ze mną. I za to chcenie chciałem im z tego miejsca gorąco podziękować - nigdy się Wam nie zdołam odwdzięczyć za dobro, które od Was otrzymałem. Chciałem też podziękować moim Rodzicom - wiem, że to czytają, przecież w Niebie też jest internet - i poprosić ich, żeby na mnie poczekali. Nie spieszę się, ale przecież w wieczności te kilkadziesiąt lat jakie, mam nadzieję, powłóczę się jeszcze po ziemi to nie jest jakiś problem, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz