piątek, 29 października 2021

Tu narodził się Bytom

Wzgórze Małgorzatka. Niepozorne, z małym neogotyckim kościółkiem i cmentarzem. Miejsce bardzo urokliwe, zaciszne i klimatyczne ale... dla turysty nastawionego na zwiedzanie i kolekcjonowanie wrażeń nic ciekawego...

Takie myślenie to gorzej niż zbrodnia - to błąd! Wzgórze to jest grodziskiem, to tutaj w XI wieku książę Bolesław zwany Chrobrym miał według podania zbudować gród, od którego początek wzięło późniejsze miasto.  Wiek później - to już nie podanie a fakt historyczny - znalazła tu swoją siedzibę kasztelania przy której rozwinął się ważny ośrodek handlowy. Proszę zatem o ciszę bo, było nie było, jesteśmy na porodówce. I to nie byle jakiej, nie urodzili się tutaj przecież pojedynczy ludzie ale całe miasto. Należy się w związku z tym temu miejscu porządna dawka szacunku.

Na terenie kasztelanii, która istniała w tym miejscu do XIV wieku, książę Bolesław Kędzierzawy ufundował pierwszy kościół pod wezwaniem świętej Małgorzaty. Była to budowla kamienna, w stylu romańskim zbudowana na planie prostokąta. Wiemy (mniej więcej) jak wyglądał dzięki tympanonowi Jaksy znajdującemu się we Wrocławiu, na którym bytomski kościół został umieszczony. Niestety pierwotna budowla nie przetrwała długo - została prawdopodobnie zniszczona wraz z grodem przez husytów w roku 1430. W 1598 roku, czego dowiadujemy się z dokumentów wizytacyjnych biskupa krakowskiego Jerzego Radziwiłła, kościół na "Małgorzatce" był drewniany i w dość opłakanym stanie. W 1660-tym roku został on włączony do bytomskiej parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i odrestaurowany przez jej proboszcza księdza Józefa Nikowskiego i przetrwał do drugiej połowy XIX wieku kiedy został rozebrany. Na jego miejscu z inicjatywy ks. Norberta Bończyka i ze składek mieszkających w Bytomiu Polaków mistrz murarski Jan Kowolik zaprojektował i zbudował istniejący do dziś kościół w stylu neogotyckim. Przy kościele osiedli księża misjonarze Werbiści, którzy opiekują się parafią do tej pory - adres ich strony internetowej to: www.bytom.werbisci.pl.

Patrząc na ten niepozorny pagórek z maleńkim kościółkiem trzeba zdać sobie sprawę, że jest to nie tylko miejsce, w którym narodziło się jedno z ważniejszych śląskich miast ale też najstarsza parafia nie tylko w samym Bytomiu ale w całej okolicy. Patrzycie, moi szanowni drodzy kochani, na ogromny kawał historii Polski i Śląska. Niestety prace archeologiczne są utrudnione obecnością cmentarza i jak dotąd nie udało się odkryć pozostałości pierwotnej świątyni. Na szczęście istnieją dokumenty, dzięki którym możemy dość dokładnie prześledzić losy wzgórza i, co za tym idzie, miasta. Jeżeli będziecie kiedyś w Bytomiu koniecznie wybierzcie się na "Małgorzatkę", to tylko kwadrans pieszego spaceru od centrum miasta a, przy odrobinie wyobraźni, poczujecie klimat dawnych wieków.  Spotkacie tu Genius Loci, ducha tego miasta, przechadzającego się jego ulicami i snującego gawędę o dawnych dziejach nie tylko Bytomia, nie tylko ziemi bytomskiej ale całego Śląska, całej Polski. Bo tutaj, z czego mało kto zdaje sobie sprawę, obok Poznania, Gniezna czy Krakowa, była jedna z kolebek naszej państwowości.

A za tydzień... Cóż, mamy okres Wszystkich Świętych, czas odwiedzania cmentarzy zatem zabiorę Was na jeden z nich, bytomską nekropolię Matki Bolesnej i przeniesiemy się w czasie nie tak daleko jak dziś - tylko o sto z hakiem lat, do Belle Epoque...

piątek, 22 października 2021

Krzyże, krzyże, krzyże...

Krzyż przydrożny

Kiedyś były stałym elementem krajobrazu miast, miasteczek, wsi, przysiółków i gościńców. Ludzie stawiali je by oddać cześć Bogu, by podziękować za otrzymane łaski, były elementem pokuty za dokonaną zbrodnię (średniowieczne krzyże pokutne) czy wreszcie by, tak po prostu, zamanifestować swoją wiarę. A, zapomniałbym o jeszcze jednej ich funkcji - były i są pomnikami upamiętniającymi jakieś dramatyczne wydarzenia jak na przykład krzyż przy kopalni "Wujek" czy krzyże pod gdańską stocznią. Służyły często jako punkty orientacyjne czy drogowskazy, przy krzyżach się umawiano, od krzyży liczono odległości i po ich umiejscowieniu orientowano się w terenie (trzecia chałupa w prawo za krzyżem...). Kiedyś było ich pełno, stały wszędzie. A dziś... coraz ich mniej a te, które są stoją osamotnione, często niezauważane nawet wtedy, kiedy stanowią najmocniejszy akcent okolicznej architektury. Smutne to... 

Ten na pierwszym zdjęciu stoi w Katowicach, w dzielnicy Załęże. Pochodzi z końca XIX wieku, czyli w czasie kiedy była to samodzielna miejscowość zamieszkała przez górników zatrudnionych w kopalni "Kleofas" i hutników z nieodległej huty "Baildon" (piękny, wielki mural portretujący twórcę śląskiego hutnictwa, Johna Baildona, znajduje się przy ulicy Boheńskiego w samym centrum dzielnicy). Przyglądałem mu się dłuższą chwilę szukając dobrego kadru do zdjęcia i powiem Wam, że ludzie przechodzący mimo jakby go nie zauważali: nikt nie ściągnął czapki, nikt się nie przeżegnał, nikt nie zwolnił kroku. To pokazuje jak bardzo oderwaliśmy się od naszych korzeni, jak daleko odrzuciliśmy dziedzictwo naszych przodków, którzy sto z hakiem lat temu krzyż ten postawili jako świadectwo swojej wiary.

Krzyż przydrożny
Drugi krzyż stoi w Chorzowie przy ulicy, która wzięła od niego swoją nazwę - czyli Krzyżowej. Został ufundowany przez mieszkańców Pnioków w roku 1806 (co oznacza, że ma już ponad dwieście lat!), kiedy Chorzów jako miasto jeszcze właściwie nie istniał - tworzące go dzielnice były samodzielnymi miejscowościami: Wielkie Hajduki (dzisiejszy Chorzów Batory), Królewska Huta (współczesny Chorzów Drugi) i... Chorzów (czyli obecnie dzielnica Chorzów Stary) założony przez zakon Bożogrobców w średniowieczu. Swoją drogą - pozwólcie na małą dygresję - biednych robotników fabrycznych było stać na ufundowanie okazałego krzyża? Przecież wspomniani mieszkańcy kolonii Pnioki byli w większości hutnikami zatrudnionymi w nieodległej hucie "Królewskiej", tymi samymi jakich propaganda czasów słusznie minionych (w niektórych głowach żywa po dziś dzień) opisywała jako zabiedzonych, gnieżdżących się w ciemnych i wilgotnych mieszkaniach, nie mających czym wykarmić swoich chorych, mrących na potęgę dziatek. I co, ci biedacy wyrwali dzieciom ostatni kęs chleba by postawić krzyż? Mnie się tu coś nie spina, a Wam? Prawda jest taka, że dziewiętnastowieczni przemysłowcy o swoich pracowników dbali a ciemne i wilgotne nory w jakich mieli mieszkać "proletariusze wszystkich krajów" zanim się połączyli to mit i legenda a co najwyżej jednostkowe przypadki. Kto nie wierzy niech zwiedzi jedną ze śląskich kolonii patronackich, na przykład Nikiszowiec i zobaczy jakie warunki mieli zapewnione mieszkańcy. Oczywiście nie robili tego z pobudek altruistycznych czy dobroci serca - po prostu niedożywiony robotnik gnieżdżący się w ciemnym, niezdrowym kącie był mniej wydajny. Ekonomia nie miłosierdzie grały pierwsze skrzypce ale skutek jest na zdjęciu - hutników i górników było stać by się zrzucić i ufundować krzyż, który swoje kosztować musiał.

Krzyż pokutny
Trzeci w tym moim małym i bardzo subiektywnym rankingu będzie średniowieczny krzyż pokutny z mojego Bytomia stojący w dzielnicy Łagiewniki. Kto go postawił i kiedy - nie wiadomo (legenda głosi, że zrobili to apostołowie Słowian święci Cyryl i Metody co jest niemożliwe), podobnie jak to czy kształt litery "T" miał on od początku czy został uszkodzony gdzieś na przestrzeni wieków. Pewnym jest jedynie, że zrobił to by odpokutować dokonaną przez siebie zbrodnię, najprawdopodobniej zabójstwo. I tutaj obalić trzeba jeden z mitów jakie o średniowieczu krążą - otóż kara śmierci wcale nie była tak często stosowana jak nam się to dziś wydaje. Samo postawienie krzyża nie było, ma się rozumieć, jedyną konsekwencją jaka spotkała zabójcę. Musiał on wypłacić odszkodowanie rodzinie ofiary co najczęściej polegało na tym, że łożył on na utrzymanie wdowy i sierot. No i nie dotyczyło to zwyrodnialców czerpiących przyjemność z krzywdzenia innych czy zbójców grasujących na gościńcach, takich osobników bez zbędnych ceregieli wieszano. Nie dla zemsty ale by zlikwidować zagrożenie jakie stanowili, pamiętać trzeba, że więzień w dzisiejszym rozumieniu tego słowa wtenczas nie było i nie dało się takich delikwentów od społeczeństwa odizolować. Tak sobie myślę, że było to logiczniejsze i rozsądniejsze od dzisiejszego prawa, które zbrodniarza każe wsadzać do więzienia a jego ofiary - bo przecież rodzina zamordowanego to też są ofiary morderstwa - pozostawia własnemu losowi.

Dlaczego wybrałem te trzy?  Przyznam całkiem szczerze, że do końca nie wiem pewny byłem tylko tego ostatniego. Pierwszy mijam codziennie w drodze do pracy, drugi ma ciekawą - moim zdaniem - formę... Zresztą wykorzystałem ten tekst trochę jako pretekst by opowiedzieć trochę o historii i zburzyć utrwalone w niektórych głowach przesądy na temat czasów dawnych i jeszcze dawniejszych. Bo z jednej strony były one inne, nawet bardzo inne, od tych nam współczesnych ale z drugiej żyli w nich ludzie praktycznie tacy sami jak my - ze swoimi wadami i zaletami. Czy mi się udało? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem ale będę próbował stale bo, tak uważam, warto i trzeba.

niedziela, 17 października 2021

Krakowskie impresje

Brama Floriańska
Ostatnim razem w królewskim grodzie byłem bodajże trzy lata temu. A może cztery? Kurcze, nie pamiętam, ale w moim wieku skleroza to bardziej norma niż anomalia. W każdym razie zbyt dawno i zacząłem normalnie tęsknić za tą atmosferą jednocześnie pełną królewskiego majestatu i urlopowego luzu. To jedyne chyba takie miejsce w Polsce (a może i na świecie) gdzie nikogo by nie dziwiło gdyby sam książę pan albo nawet król jegomość spacerowałby w trampkach, z plecakiem, robił sobie słitfocie na rynku, pił piwo przy stoliku ustawionym na bruku i wcinał pierogi aż by mu się uszy trzęsły. Ortodoksów etykiety proszę, żeby się nie czepiali - w końcu tutaj "chodzi się z księżycem w butonierce", "złote nuty spadają na rynek" a sztywne reguły gną się niczym trzciny na wietrze - zatem i najjaśniejszy pan może sobie trochę pofolgować. To miasto jest tak cudownie inne, że nie sposób go opisać normalnymi, suchymi słowami turystycznego przewodnika. No chyba, żeby skupić się wyłącznie na technikaliach - architekturze, historii, założeniu urbanistycznym i tak dalej, ale wtenczas zabije się jego cały urok profesorsko - doktorskim bełkotem pasującym raczej do sal wykładowych niż krakowskiej przestrzeni. Przecież tutaj nawet oddycha się inaczej...

Przyjechałem do królewskiego grodu by, jak to się dzisiaj mówi, naładować akumulatory. Aczkolwiek to nie jest dobre określenie, moje ogniwa energetyczne działają całkiem sprawnie a szwankować zaczęło oprogramowanie i sterowniki. Potrzebowałem aktualizacji i resetu bo coraz częściej zacząłem się zawieszać i łapać bugi. I powiem Wam, że się udało. Włóczyłem się całkiem bez celu szlifując staromiejskie bruki, przełączyłem się w tryb bezmyślenia, tu wpadłem na kawę, tam na ciacho, gdzie indziej wtrząchnąłem kilka pierogów popiwszy piwem... Gdyby ktoś chciał poczuć atmosferę cesarsko - królewskiej Galicji to koniecznie musi odwiedzić Jamę Michalika, jeżeli bardziej odpowiada mu swojska atmosfera karczmy to bombowo poczuje się w Stodole. Bez przymusu oczywiście, knajp i knajpek jest tutaj zatrzęsienie, trzeba tylko uważać na zawartość portfela bo bardzo łatwo można wydać wielki pieniądz nawet się nie zorientowawszy. Ale tuszę, że rozum każdy w głowie ma i potrafi z niego korzystać. 

A wieczorem poszedłem pod Wawel, nad Wisłę i długo siedziałem na ławce gapiąc się w migoczące, odbijające się w wodzie światła miasta. Dopiero gdy zrobiło mi się zimno, czyli gdzieś koło północy, poszedłem do hotelu i padłem w objęcia Morfeusza niczym ścięty. 

Mój reset się udał, zdebugowałem umysł i mogę znowu brać się za bary ze światem. Za chwilę muszę się wymeldować, zarzucić plecak na grzbiet i do wieczora dalej się włóczyć. Po drodze pójdę na Mszę Świętą, może do Świętej Barbary przy Rynku? Potem jakiś obiad, może znowu piwko, odwiedzę też z całą pewnością Smoka pod Wawelem i pójdę na dworzec ruszyć po szynach ospale do mojego Bytomia. Też miasta z długą i zawiłą historią, które jednak swoją atmosferę głęboko ukryło. Opowiem Wam o nim jak się tylko zbiorę bo najtrudniej zachwycić się tym, co ma się na stałe przed nosem...

czwartek, 14 października 2021

Trochę rozrzewnionych wspomnień...

Kopalnia "Wujek"

Urodziłem się w latach siedemdziesiątych za wczesnego Gierka. Ja wiem, że tacy starzy ludzie, którym w żyłach nie burzy się krew tylko lasuje wapno, nie powinni umieć w internety, nie powinni pisać bloga a raczej staroświecki memuar albo diariusz w oprawnym w skórę notatniku. No cóż, jestem nietypowy, w cyfrowym świecie czuję się dobrze do tego stopnia, że już dawno niemal nie używam tradycyjnych mediów (z wyjątkiem, od czasu do czasu, radia). Urodziłem się zatem dawno i miałem wspaniałe dzieciństwo w czasach siermiężnej komuny. Nie bogate, nie opływające miodem i mlekiem ale szczęśliwe i beztroskie. Największą traumą moich młodych lat był brak teleranka pewnej pamiętnej, grudniowej niedzieli. 

Mieszkałem wtenczas, do dzisiaj zresztą mieszkam, na Śląsku, pośród hut i kopalń. Kiedy, po wspomnianej niedzieli, Tato pewnego dnia nie wrócił z pracy o zwykłej porze Mama tłumaczyła mi, że musiał zostać dłużej bo wystąpiła jakaś awaria. Była przy tym dziwnie zdenerwowana ale wtedy niczego nie podejrzewałem, zdarzało mu się to od czasu do czasu, pracował w hucie jako elektryk i awarie wchodziły w zakres jego obowiązków. Dziś wiem, że brał udział w strajku, a że było to już po pacyfikacji kopalni "Wujek" (na zdjęciu) to mamine zdenerwowanie już mnie nie dziwi. Wszystko skończyło się na szczęście dobrze, dwa (a może trzy?) dni później Tata wrócił do domu a ja okres smuty jaką była bez wątpienia wojna polsko - jaruzelska przetrwałem bez jakichś większych wstrząsów. Chodziłem do szkoły podstawowej "ucząc się pilnie przez całe ranki z komunistycznej, pierwszej czytanki" a potem do średniej, gdzie zastał mnie upadek komuny (na cztery łapy). 

A potem trzeba było wziąć życie za bary i pójść do roboty. Łatwo nie było. W ramach "uzdrawiania gospodarki" większość starych przedsiębiorstw padła a nowe jeszcze nie powstały. Parałem się różnych robót: sprzątałem śmietniki, myłem klatki schodowe, rozdawałem ulotki, projektowałem reklamy i je wieszałem, handlowałem na targowisku kosmetykami, sprzedawałem znicze pod cmentarzem... Nie wstydzę się żadnej z nich (dziś, wtedy niektóre powodowały... hmm... dyskomfort i strach, że kumple zobaczą), wszystkie były uczciwe a ja mogłem być, o tyle o ile, niezależny i samowystarczalny. Choć było biednie i trochę zazdrość mną szarpała kiedy patrzyłem na dobrze ustawionych znajomków. Pamiętam nawet, że miałem lekkie pretensje do moich świętej pamięci Rodziców o to, że nie byli partyjnymi karierowiczami, że nie ustawili się na "pool position" na starcie do nowej, kapitalistycznej rzeczywistości. Szybko mi na szczęście przeszło a dziś jestem z nich cholernie dumny - byli najwspanialszymi ludźmi jakich znałem, najuczciwszymi pod słońcem, o gigantycznych sercach i równie gigantycznej mądrości. Bardzo mi ich dzisiaj brakuje, straszliwie za nimi tęsknię i czuję wielką pustkę nie mogąc się ich poradzić, wygadać przed nimi czy zwyczajnie posiedzieć i pomilczeć wspólnie. 

Potem było różnie. Zaoczne studia, lepsza robota, wyższe zarobki i nagle markowe ciuchy, imprezy w dobrych knajpach, urlop w modnym miejscu stały się sensem życia. Stałem się korposzczurem coraz bardziej pustym w środku, coraz mniej ludzkim, starającym się upodobnić do tych wszystkich "ludzi sukcesu" patrzących na świat z góry pogardliwym wzrokiem przejedzonego smoka, który zaraz puści pawia od nadmiaru ale natura każe mu żreć dalej. I żarłem dalej aż w końcu organizm nie wytrzymał i się porzygałem. Psychicznie. Napisałem o tym parę słów w pierwszym wpisie ("Piwo ze szczenięcych lat"), nie będę się zatem powtarzał. W każdym razie życie przestało mi smakować jak człowiekowi, który zatruł się swoimi ulubionymi śledziami po japońsku i przez długi czas nie mógł na nie patrzeć o cieszeniu się ich smakiem nie wspominając. To był paskudny czas i tylko dzięki temu, że bałem się sprawić zawód Rodzicom udało mi się go przetrwać. 

Nie piszę tych słów by się żalić czy wzbudzić czyjeś współczucie, mam to już za sobą i znowu cieszę się jak dziecko każdą chwilą. Trzasnąłem papierami w korporacji, robię to co lubię i mimo mniejszych pieniędzy czuję wreszcie, że żyję. Chłonę wschody słońca, wcinam na śniadanie bułkę z kefirem, włóczę się po bezdrożach i mam w głębokim poważaniu projekty, plany, deadline'y, dress code'y i te wszystkie wynalazki służące tylko temu, by przerobić człowieka na niewolnika, który ze swojego niewolnictwa czyni atut i clue swojego życiowego programu. No i rzecz najważniejsza - wtedy miałem znajomych, z którymi wypadało się pokazywać w dobrych knajpach na imprezach a dziś mam przyjaciół, z którymi CHCĘ chodzić gdziekolwiek. A oni CHCĄ chodzić w to samo gdziekolwiek ze mną. I za to chcenie chciałem im z tego miejsca gorąco podziękować - nigdy się Wam nie zdołam odwdzięczyć za dobro, które od Was otrzymałem. Chciałem też podziękować moim Rodzicom - wiem, że to czytają, przecież w Niebie też jest internet - i poprosić ich, żeby na mnie poczekali. Nie spieszę się, ale przecież w wieczności te kilkadziesiąt lat jakie, mam nadzieję, powłóczę się jeszcze po ziemi to nie jest jakiś problem, prawda?

wtorek, 12 października 2021

Złota nasza polska kochana...

Kocham jesień... Tak po prostu, bez szczególnego powodu. A może nie, może mam powody. Te kolory tak inne od wszystkich, te kwiaty - twardziele nie zważające na niezbyt sprzyjającą pogodę i mające gdzieś słoty czy przymrozki, ta senna atmosfera pełna magii, ten świat przygotowujący się do kilkumiesięcznej drzemki by odpocząć po trudach lata i nabrać sił do wiosennego wybuchu... Kocham ten czas przemijania, powolnego odchodzenia do krainy snu dający jednocześnie nadzieję, a właściwie pewność odrodzenia, powrotu do życia już za parę chwil. Wiosna i lato nastrajają mnie pesymistycznie, każą czekać na koniec i zimowe chłody a jesień, paradoksalnie, napełnia mnie optymizmem. Czekam na cieplejsze dni jak dziecko na gwiazdkowy prezent i wiem, że one nadejdą. A jednocześnie wcale nie chcę by nadchodziły szybko bo ten dreszcz oczekiwania też uwielbiam. Jak panienka co to chciałaby a boi się. Głupie, nie?

Lubię jesienią wstawać wcześnie, jeszcze przed świtem. Lubię patrzeć jak świat coraz wolniej budzi się do życia. Każdy kolejny dzień otwieram jak okienko w kalendarzu adwentowym i smakuję niczym czekoladkę - niespodziankę ciesząc się zaskoczeniem. Deszcz czy słońce, wiatr czy flauta, ciepło czy zimno nadają temu czasowi niepowtarzalny smak i sprawiają, że człowiek nie może się nudzić. Wystarczy tylko wyjść z domu i chłonąć świat całym sobą takim jakim jest. Bez kombinowania, bez zastanawiania się co jest nie tak i dlaczego mogłoby być lepiej. Bez, kurza jego twarz, narzekania. Spróbujcie. Nie daję gwarancji, że się Wam spodoba ale z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę powiedzieć, że tak. 

Oczywiście możecie się spakować i wyjechać w cieplejsze regiony naszego globu. Nawet nie musicie paszportu wyrabiać, Portugalia stoi otworem. Ale, moim skromnym zdaniem, wiele stracicie. Ot chociażby nie zobaczycie tych kwiatów, które cyknąłem całkiem przypadkiem przy polnej drodze. Zobaczycie inne, być może piękniejsze, ale nie te. I nie przeżyjecie tego oczekiwania na wiosnę, tej nadziei na odrodzenie życia, które potrafi zmienić sposób myślenia i przenicować człowieczą mentalność...

niedziela, 10 października 2021

Piwo ze szczenięcych lat

Dawno, dawno temu, po maturze i za czasów studenckich człowiek nie miał wielkich potrzeb. Brał plecak, karimatę, kumpli i ruszał w rajzę nie planując, nie zastanawiając się nad tym co będzie. Po prostu chłonął życie i żył chwilą ciesząc się każdym wrażeniem jakie w niego trafiało. Kiełbasa z ogniska, piwo chłodzące się w strumieniu, gitara i piosenka śpiewana bez przejmowania się tzw. wartościami artystycznymi utworu, spanie w namiocie albo i bez, sub Iove frigido, dawały pełnię szczęścia. 

A potem przyszła dojrzałość i człowiek zaczął wymagać. Karimata na glebie przestała wystarczać a minimum stał się hotel z knajpą, dostępem do internetu i dobrze zaopatrzonym barkiem. I fotogenicznymi miejscami żeby można się było pochwalić wyjazdem przed znajomymi podczas idiotycznych, pourlopowych zawodów o puchar największego frajera, który najbardziej bezsensu wydał kupę szmalu. W ten sposób - jeżeli optymistycznie założę, że dociągnę setki - zmarnowałem pół życia nie wynosząc z tych "wypraw" żadnej wartości dodanej. Kolejny bar, jeszcze jeden hotelowy basen, następna rewia mody na kurortowej promenadzie sprawiły jedynie, że stałem się zblazowanym, zgorzkniałym jełopem wypalonym od środka. W robocie każdy dzień był taki sam a potem, na urlopie, dokładnie tak samo - dzień podobny do dnia, żadnych zaskoczeń czy zachwytów, niczego nowego. Zmarnowane życie podzielone na czas zarabiania (dłuższy) i czas wydawania (znacznie krótszy). Miałem dość ale nie umiałem niczego zmienić nie nie bardzo wiedziałem czego chcę, przecież wszyscy otaczający mnie ludzie żyli w ten sposób! Zacząłem myśleć, że coś ze mną jest nie tak i zastanawiać się nad wizytą u terapeuty. To też modne się zrobiło ostatnimi czasy.

Wszystko zmienił przypadek. Wizytując sklep należący do popularnej sieci franczyzowej zobaczyłem w lodówce piwo, które piliśmy na naszych studenckich wyprawach. Potem zniknęło, browar przestał go warzyć a jakiś czas temu pojawiło się na powrót. Przez łeb przeleciała mi szybka retrospekcja, nabyłem drogą kupna czteropak i poszedłem sobie do lasu przypomnieć sobie prawdziwe życie. Znaczy podjechałem, pociągiem, kilka stacji od mojego miasta. I powiem Wam (albo raczej Wam napiszę), że tego dnia - a była to sobota - wszystko się zmieniło. Poczułem się na powrót jak gówniarz, który żyje chwilą i nie przejmuje się tym co ludzie powiedzą. Bo ludzie bez pudła powiedzą głupio, zawsze się do czegoś przyczepią i zawsze znajdzie się jakiś buc, który będzie musiał skrytykować albo rozboli go ze złości dupa. I trzy mu w cztery, niech boli jeżeli woli być starym pierdołą to jest jego prywatny problem. A ja sobie o ćwierć wieku odmłodniałem i jest mi z tym strasznie dobrze, cała dojrzałość poszła się gonić. I myślę sobie, że tak już zostanie, polski las na propsie a te wszystkie olinkluziwy w Egipcie, na Maderze czy innej Majorce niech się pędzą gonić. Zwłaszcza, że teraz można sobie na pełnym legalu nocować pod namiotem na terenie Lasów Państwowych i nie martwić się, że wpadnie wkurzony leśniczy i wywali na zbity pysk jak Niemców z partyzantami.

A, ten tekst nie jest sponsorowany, od producenta piwa z obrazka nie dostałem ani grosza. A sam napój ma wartość jedynie sentymentalną bo jest, przykro mi, ohydny. Nie kupujcie. No chyba, że chcecie sobie przeorać podniebienie płynnym papierem ściernym by jeszcze bardziej spotęgować wrażenia z podróży w czasie do szczenięcych czasów. Zastanawiam się czy dwadzieścia z hakiem lat temu był lepszy czy to ja miałem wybredność na poziomie oscylującym w okolicach zera? Nie wiem i raczej nie dojdę, czy to zresztą jest ważne? Grunt, że dzięki przypadkowi i temu piwu zrozumiałem, czego w życiu mi brakowało i co powinienem zmienić by nie rozpierniczyć go sobie do końca. I że założyłem tego bloga, którego pewnie nikt nie będzie czytał ale to nic, bo on ma być dla mnie. A jak trafi się ktoś, kto jednak przeleci wzrokiem te nastawiane chaotycznie literki i coś z nich wyciągnie to bardzo dobrze.

No to na razie. Bye!