niedziela, 12 grudnia 2021

Jej wysokość bazylika

Bazylika w Rybniku
Mam pecha do katowickiej moderny. Albo ona ma pecha do mnie, sam nie wiem. Kolejny raz przekładam publikację drugiej części tekstu na jej temat bo siła wyższa nie pozwala mi go dokończyć. Robota, zdrowie, rodzina, człowiek zawalony obowiązkami nie wie gdzie się obrócić i tak to wygląda. Ale żeby nie było dziś pusto, w końcu u mnie niedziela to dzień bloga, będzie krótka notka o - moim skromnym zdaniem - jednym z najpiękniejszych neogotyckich kościołów w Polsce. A być może nie tylko w Polsce ale w ogóle. Kochani - oto rybnicka bazylika pod wezwaniem Świętego Antoniego Padewskiego.

I już na samym wstępie do początku muszę stwierdzić, że kiedyś to były czasy a dziś... dziś to nie ma czasów. Otóż najwyższą świątynię Górnego Śląska zbudowano w trzy lata - ekipa na plac budowy weszła jesienią roku 1903-go a także jesienią 1906-go świątynia była gotowa i w pełni wyposażona. Jak to było możliwe? No cóż, bez idiotycznych przetargów, tony papierów, politycznych decyzji i "nadbudowy biurokratycznej" ludzie po prostu pracowali nie tracąc czasu na głupoty. Trochę czasu zmarnotrawiono dopiero po zakończeniu budowy bo pozwolenie na publiczne użytkowanie zostało wydane dopiero 21 stycznia 1907-go roku, ale co to jest przy dzisiejszych terminach? Chwilka dosłownie można powiedzieć. Dlaczego my, na miłość Boga Jedynego, nie potrafimy czerpać z doświadczeń przodków? Cóż, odpowiedź w głowie mam ale ją zachowam dla siebie bo nie piszę o polityce. I nie używam słów powszechnie uważanych za obraźliwe i nie występujących w większości słowników a bez tego by się nie obyło. No i proszę, jednak mi się ulało. Zostawmy...

Wnętrze bazyliki w Rybniku
Dobrze, zatem trochę historii i faktów. Pozwolenie na budowę nowej świątyni uzyskał ksiądz Franciszek Brudniok a budową kierował ksiądz Tomasz Reginek (kiedyś o nim opowiem bo to bardzo ciekawa postać - dążył m.in. do tego by Śląsk był samodzielnym organizmem państwowym niezależnym tak od Niemiec jak i od Polski czy Czech). Projekt wykonał architekt z Opola Ludwig Schneider a materiału do budowy dostarczyła cegielnia z Wielopola. Strzelista, ogromna, dwuwieżowa świątynia stała się religijnym centrum Rybnika ale nie tylko. Dzięki niej miasto nabrało rozwojowego impetu. Od razu wybudowano drogę łączącą kościół z dworcem kolejowym, dziś jest to ulica Kościuszki wtenczas nosiła imię Cesarza Wilhelma. Niemal natychmiast puste działki przy drodze znalazły inwestorów, powstały mieszczańskie kamienice i budynki użyteczności publicznej m.in. Publiczne Gimnazjum (dziś liceum im. Powstańców Śląskich). Rybnik przestał być "prowincjonalną dziurą", zaczął się rozwijać handel i przemysł a miasto się rozrastało. Dość powiedzieć, że w przededniu drugiej wojny światowej miało już trzydzieści tysięcy mieszkańców i gdyby nie hekatomba zainicjowana przez pewnego austriackiego malarza być może prześcignęłoby Gliwice czy nawet Katowice. Niestety, historia zdecydowała inaczej, ale przerwa trwała krótko - po wojnie powstał Rybnicki Okręg Węglowy i znowu nastąpił wzrost, dziś zamieszkuje tutaj trochę ponad 130 tysięcy ludzi. A, byłbym zapomniał, w 1921 roku, w czerwcu, podczas III Powstania Śląskiego, na dworcu kolejowym nastąpiła eksplozja czterech wagonów zawierających łącznie 8 ton materiałów wybuchowych w skutek czego bazylika została poważnie uszkodzona: popękały mury, jedna z wież się przekrzywiła i groziła zawaleniem. Świątynia została na kilka lat zamknięta, na szczęście udało się ją odremontować i ocalić.

Bazylika w Rybniku
Patrząc na rybnicki kościół od razu w oczy rzucają się dwie strzeliste, wysokie na 95 metrów wieże. Trójnawowa, neogotycka świątynia jest, jak już wspomniałem, najwyższym ale też i największym obiektem sakralnym całego Górnego Śląska. I, o czym też napisałem, jednym z najpiękniejszych. Ołtarz główny wykonała firma Carla Buhla z Wrocławia, specjalizująca się w tego typu konstrukcjach. Warto (bardzo warto!) go zobaczyć, jest piękny. W ogóle całe wyposażenie jest cudowne i zadowoli gust najbardziej wybrednego konesera nie mówiąc już o zwyczajnych "zwiedzaczach" takich jak ja. Kościół pierwotnie posiadał osiem dzwonów. Trzy mniejsze po wybuchu pierwszej wojny światowej zostały zarekwirowane na potrzeby pruskiej armii, pozostałe - dzięki sprzeciwowi mieszkańców - udało się ocalić. W 2007 roku z okazji stulecia świątyni otrzymała ona ważący trzy i pół tony dzwon "Miłosierdzia Bożego" i dziś ma ich sześć. Warto się wsłuchać w ich bicie, mają przepiękny dźwięk. Koniecznie trzeba też posłuchać organów - podwójny instrument oddano do użytku w roku 1965-tym, składa się on z organów głównych i bocznych umieszczonych za ołtarzem. Mają naprawdę wspaniały dźwięk idealnie roznoszony przez doskonałą akustykę wnętrza kościoła. 

Kościół został poświęcony 29 sierpnia 1907 roku a uroczysta konsekracja nastąpiła znacznie później bo 29 września 1915 roku, już po wybuchu pierwszej wojny światowej, przez biskupa Adolfa Bertrama. Od tej pory służy wiernym, niestety nie ciągle - o pierwszej przerwie spowodowanej uszkodzeniem po wybuchu na dworcu już wspomniałem, po raz drugi świątynia była zamknięta po zdobyciu miasta przez sowieckich sołdatów, którzy urządzili sobie w niej warsztat naprawczy dla czołgów i innej ciężkiej broni. Dziś na szczęście złe czasy ma już za sobą, miejmy nadzieję (oby dobry Pan Bóg pozwolił), że nigdy już one nie wrócą. Przyjeżdżajcie do Rybnika, zobaczcie koniecznie tę perełkę architektury sakralnej. Ale nie tylko, to miasto ma do zaoferowania o wiele więcej o czym napiszę w bliższej lub dalszej przyszłości. 

A za tydzień może wreszcie uda mi się dokończyć obiecaną drugą część tekstu o katowickiej modernie, o szlaku katowickiej moderny. Zapraszam!

niedziela, 5 grudnia 2021

Pogrzebu mieć nie mogę...

Miałem dziś wrzucić drugą część tekstu o katowickiej modernie. Miałem ale zmieniłem plany. Przedwczoraj, w piątek trzeciego grudnia, minęła cicho jakoś siedemdziesiąta dziewiąta rocznica zamordowania przez Niemców bohaterskiego kapłana, niedawno beatyfikowanego księdza Jana Machy. Podjechałem zatem na starochorzowski cmentarz i odwiedziłem jego cichy zakątek, symboliczny grób. I powiem Wam, że jest to jedno z najważniejszych miejsc z mojego cyklu "W osiemdziesiąt miejsc dookoła aglomeracji"...

Jan Macha, jeszcze wtenczas nie ksiądz, urodził się osiemnastego stycznia 1914 roku w Chorzowie Starym. Data wymowna, pół roku później wybuchła pierwsza wojna światowa, potem śląskie powstania, zorganizowano plebiscyty i Chorzów wraz z wielką częścią Śląska po wielu wiekach znalazł się w granicach Polski. Gdybym był fatalistą to uznałbym, że moment urodzenia zdeterminował całe jego życie. Był pierwszym dzieckiem ślusarza zatrudnionego w Hucie Królewskiej, miał pięcioro rodzeństwa, jedna z jego sióstr zmarła w dzieciństwie, drugą siostrę zmarłą przy porodzie, dwie siostry i brata. Ukończył Państwowe Gimnazjum Klasyczne im. Odrowążów (dzisiejsze liceum nr. 1 im. Juliusza Słowackiego zwane potocznie "Słowakiem"). Grał w piłkę ręczną w klubie Azoty Chorzów zdobywając tytuł wicemistrza Polski w roku 1933. Tuż po maturze aplikował do Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie (tak, śląskie seminarium wówczas w królewskim mieście miało swoją siedzibę) ale z powodu braku miejsc nie został przyjęty. Podjął studia na wydziale prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, które przerwał przenosząc się na wydział teologiczny tejże Jagiellonki. Święcenia kapłańskie przyjął, znowu symboliczna data, 25 czerwca 1939 roku z rąk biskupa Stanisława Adamskiego w kościele katedralnym śww. Piotra i Pawła przy ulicy Mikołowskiej w Katowicach (miejsce też symboliczne, kawałek dalej został zgilotynowany przez Niemców). Jego życie zamknęło się klamrą na dwudziestoleciu międzywojennym, na czasie wolnej Polski i nadziei, jaką ta Polska w ludziach wzbudziła. Można powiedzieć wprost, że ksiądz Jan jest tej nadziei symbolem.

Ks. Jan Macha. Zdjęcie ze zbiorów parafii św. Marii Magdaleny w Chorzowie
Pracę kapłańską rozpoczął w swojej rodzinnej parafii pw. Świętej Marii Magdaleny w Chorzowie Starym, tam też odprawił prymicyjną mszę świętą. Tuż po wybuchu wojny, w październiku 1939 roku został wikarym w parafii św. Józefa w Rudzie Śląskiej. Od razu też podjął działalność konspiracyjną będąc współzałożycielem Polskiej Organizacji Zbrojnej, której zebrania bardzo często odbywały się na plebanii. Został też komendantem grupy złożonej ze studentów i harcerzy, której nadano kryptonim Konwalia. Ale nie walczył z bronią w ręku, nie strzelał do okupantów tylko organizował pomoc materialną i duchową dla ofiar, jego grupa wydawała też konspiracyjną gazetkę "Świt". Niestety w wyniku donosu 5 września 1941 roku został aresztowany na katowickim dworcu i osadzony w więzieniu w Mysłowicach, podczas przesłuchań był torturowany. Wobec współwięźniów pełnił posługę duszpasterską, spowiadał ich i dodawał otuchy. Do katowickiego więzienia przy ul. Mikołowskiej został przewieziony w czerwcu 1942 roku a 17 lipca tegoż roku stanął przed nieodległym sądem przy ul. Andrzeja gdzie po kilkugodzinnej rozprawie został skazany na śmierć przez ścięcie na gilotynie. W jego obronie interweniował u katowickiego prokuratora generalnego wikariusz generalny diecezji katowickiej ks. Franz Wosnitza a matka księdza Jana wraz z prawnikiem udała się do Berlina by o łaskę dla syna prosić samego Adolfa Hitlera - niestety wszystko to okazało się nieskuteczne. Został stracony po północy trzeciego grudnia 1942 roku zostawiając po sobie pożegnalny list do rodziców napisany tuż przed egzekucją, który jest chyba jednym z najbardziej wzruszających i głębokich tekstów jakie w swoim życiu czytałem:


"Kochani Rodzice i Rodzeństwo! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. To jest mój ostatni list. Za cztery godziny wyrok będzie wykonany. Kiedy więc ten list będziecie czytać mnie już nie będzie między żyjącymi. Zostańcie z Bogiem! Przebaczcie mi wszystko! Idę do Wszechmogącego Sędziego, który mnie teraz osądzi. Mam nadzieję, że mnie przyjmie. Moim życzeniem było pracować dla Niego, ale nie było mi to dane. Dziękuję za wszystko. Do widzenia tam w górze i Wszechmogącego. 
Pozdrówcie wszystkich moich kolegów i znajomych. Niechaj w modlitwach swoich pamiętają o mnie. Dziękuję za dotychczasowe modlitwy i proszę też nie zapominać o mnie w przyszłości. Pogrzebu mieć nie mogę, ale urządźcie mi na cmentarzu cichy zakątek żeby od czasu do czasu ktoś o mnie wspominał i zmówił za mnie Ojcze Nasz. Umieram z czystym sumieniem. Żyłem krótko lecz uważam, że cel swój osiągnąłem. Nie rozpaczajcie. Bez jednego drzewa las lasem zostanie. Bez jednej jaskółki wiosna też zawita a bez jednego człowieka świat się nie zawali.
Pozostało mi bardzo mało czasu. Może jeszcze jakie trzy godziny a więc do widzenia! Pozostańcie z Bogiem. Módlcie się za waszego Hanika".


I tymi słowami błogosławionego księdza Jana Machy kończę. Módlcie się za Hanika ale i jego proście o modlitwę za naszą Ojczyznę, za Polskę, za którą oddał swoje młode życie.